odcinek 187

Niusia Robaczek od kilku tygodni nie mogła dojść do siebie. Rok ubiegły skończył się marnie, a nowy nie zaczął lepiej. Leżała teraz w sobotnie przedpołudnie na ulubionej kanapie z jaśkiem pod głową i starała uporządkować ostatnie wydarzenia. Przegrana sądowa wojenka z mechanikiem Brzezińskim z lekka nią wstrząsnęła.

- Głupio wyszło – skrzywiła się, wspominając te smutne chwile – i po co mi było jeszcze to gadanie, że nie całkiem dostaliśmy po nosie a tylko częściowo! Jajeczko częściowo nieświeże! – przyplątało się skądś stare powiedzenie.

- A potem jeszcze ta awantura o pieniądze! Jak zawsze! – zezłościła się. – Jak tylko zaczyna się rozmowa o forsie, to od razu największe śpiochy w całej radzie nadzorczej się budzą i mają coś do powiedzenia. Tyle przecież wydatków w naszych ogródkach, ale swoich dziesięciu groszy nikt nie odpuści. Tylko forsę innym w kieszeni liczy. Pieprzeni społecznicy!

Wstała i spojrzała w lustro.

- Jak tak będziesz się przejmować i stresy na kanapie odczyniać to do lata z pięć kilo złapiesz – okręciła się, krytycznie oceniając z lekka stłamszoną sylwetkę. - No już, jazda na długi spacer! – pogoniła sama siebie.

Szybkim krokiem obeszła najpierw jezioro, mroźny wiatr szczypał policzki. Jakoś raźniej zaczęła spoglądać w najbliższą przyszłość.

- Dzień dobry, gdzie tak lecisz? – z przeciwka zmierzał Franek Baczko i z uśmiechem ukłonił się, machając czapką z charakterystycznymi nausznikami. Rzadko go ostatnio widywała. Kiedyś, wychowani na jednym podwórku spotykali się prawie codziennie. Franek, o wiele lat starszy, był w okolicy niekwestionowanym autorytetem wśród wszystkich małolatów. Twardą ręką utrzymywał swoją władzę, decydował od zawsze kiedy i gdzie pognają latem wymoczyć się w jeziorze, w jakim ogrodzie dojrzały już wiśnie czy jabłka i warto zaryzykować wieczorną wyprawę. Bezwzględny dla innych dzieciaków małą Niusię wyjątkowo wyróżniał. Wstrzymywał całą grupę, gdy okrąglutki maluch na krótkich nóżkach nie nadążał za starszymi. Trafiały do niej najbardziej soczyste gruszki a marny był los nieostrożnego małolata, który podniósłby rękę na podwórkowego beniaminka. Później, gdy Niusia poszła do szkoły, Franek zaczął zarabiać, przejmując powoli monopol w Mieszcznie na zbieranie papierów, butelek i złomu. Niusia widywała go czasem, gdy na nieodłącznym rowerze taszczył cudem trzymające się hałdy kartonów.

- Cześć Franek – podała mu dłoń, którą szarmancko ucałował – od wieków się nie widzieliśmy! Co porabiasz?

- Dużo by gadać… - uśmiechnął się Franek – ale ty się nie zmieniasz! Ciągle ta sama Niusia!

Pacnął dłonią w usta. – Och, pardą… przecież, no wiesz… nie wiem czy mogę? Teraz jak już jesteś tak wysoko… ?

- Coś ty Franek? – roześmiała się Niusia – Dla mnie zawsze będziesz wodzem!

- Jaki tam ze mnie wódz, dziad stary, śmieciarz… - westchnął, ale z przekorą zmrużył oko.

- No właśnie, dawno nie widziałam twojego roweru, skończyłeś z tym?

- Rozwija się człowiek, zmechanizowałem firmę, rower już nie wystarcza. Takie czasy, że do przodu trzeba ciągle, bo jak nie to z rynku wypadniesz i odjazd!

- Zawsze wierzyłam, że dasz sobie radę. W końcu Franek to nie byle kto! Pamiętasz?

- Jakże by nie – Franek szeroko rozłożył ramiona – tylko ty wyfrunęłaś z naszego podwórka i poleciałaś… Wyyyyysoko! Z góry teraz na Mieszczno patrzysz.

Szli teraz powoli obok siebie jak trzydzieści parę lat temu, mała Niusia obok ciągle wysokiego i barczystego Franka.

- Łatwo nie jest, czasem już nie wiem jak z tymi ludźmi gadać. Każdy tylko patrzy jakby z tych naszych ogródków coś wyrwać, nachapać się… Nawet nie uwierzysz ile się trzeba urobić, żeby coś dla ogółu przepchnąć. Zawsze pierwsze pytanie - a co ja z tego będę miał! – nagle zauważyła, że znów jest małą dziewczynką i zwyczajnie skarży się wielkiemu Frankowi, który zawsze pomoże.

Franek zatrzymał się i z rozbawieniem spojrzał z góry na swoją starą przyjaciółkę.

- A czego się maluchu spodziewałaś? Że wszyscy będą ci klaskać po każdej zwrotce? W końcu sama się do tej ogródkowej władzy pchałaś, nikt cię nie zmuszał . A pyskata zawsze byłaś. I co, nagle tak cię ciężar przycisnął? Chcesz czy nie chcesz musisz się z ludźmi dogadać, samo nic się nie zrobi.

- Myślisz, że to tak łatwo? – z przekorą spojrzała mu w oczy.

- A myślę, Niusia, myślę! Zobacz, ile lat musiałem się narobić, żeby teraz na starość całe Mieszczno mieć w łapie. Z każdym dobrze żyć, konkurencję wykosić, przebić, wystraszyć. A rynek się zmienia. Kiedyś była setka sklepików do obskoczenia, teraz kilkanaście marketów. Kiedyś był jeden mały rynek, teraz zobacz ile tego jest. I wszystko trzeba trzymać mocno i na co dzień. A co ty tam masz… paru cwaniaczków w radzie nadzorczej, panią Dolińską… .

- Ale wiesz… - usiłowała mu przerwać.

- Wiem Niusia, że gadasz jak byś nie była z naszego podwórka. Spoko, wszystko słyszę i czytam. Pękasz, że cię jeden mechanik, co z państwowego sobie prywatny warsztat zrobił w sądzie wyrolował?! Sądy są też dla ludzi. Żebyś wiedziała… co ja ci będę zresztą makaron na uszy nawijał! Jak pierwszy raz mnie prorok przed sądem obszczekał, jeszcze za Gierka, to też nie wiedziałem gdzie się z oczami podziać. Ale potem już mi nikt kitu nie wcisnął! Za jednego bitego dwóch niebitych dają – jak mawiał mój dziadek świętej pamięci. Teraz już będziesz wiedziała. Poczekaj, jeszcze zdarzy się okazja odegrać!

- Franek, ty się nic nie zmieniłeś! – Niusi zrobiło się nagle jakoś lżej. Problemy, które jeszcze niedawno uporczywie gniotły, jakoś zmalały. Wspięła się wysoko na palce, mocno objęła Franka za szyję i przytuliła do szorstkiego policzka.

Marek Długosz